ale ja się, kurwa, nie przyznam, nawet gdy oblezą mnie spleśniałe palce wszystkich krwawo zapadających nocy. i nie powiem ani słowa, czy my źle, czy dobrze. bo zrobiliśmy sześćdziesiąt-osiem kroków do tyłu. stoimy i rozkładamy ramiona, patrząc w ślepia czeluści. a ciemność patrzy na nas, a my mówimy sami do siebie, sami do siebie krzyczymy. nie wyjdziemy na tym dobrze, kochanie, ale kto pozwolił ci się nie odzywać?! łamiesz moje zasady, łamiemy je sami, chodząc boso po blasku zimnych księżyców. i pamiętamy, pamiętamy, co mogłoby się wtedy stać. wiemy, że jesteśmy głupi. wiemy, że czasem tylko krzyk przerywa narastający w głowie szept. a oni mówią tylko o jednym, tylko jedno jątrzą w naszą napuchniętą jak gąbka wodą głowę: że będzie źle, będzie najgorzej, będzie boleć, będzie już zawsze ciemno, już zawsze, kurwa, będziesz się bać, ty cipo. już nigdy nie wyjdziesz za dnia, już nie rozchylisz pancerza, nic już nie zrobisz. już się skończy. już się nie zacznie. już już już, i wiesz i wiesz co oni z nami próbują? oni chcą, żeby ich było na wierzchu. chcą z nas zrobić ofiarę. chcą się pławić w tym gównie. oni - ci, którzy mówią, gdy jest za cicho, którzy idą za mną krok w krok, od dawna. padlinożercy, oni. one. moje demony. te same, które sama spuściłam ze smyczy.
jestem wyssana. wyssana jestem. jestem wydmuszką. nie zagadką. jestem tylko powłoką. wyblakłą i cienką jak błona oddzielająca jajko od skorupki. sześć liter, pionowo w dół, pierwsze A.
atrapa. tym jesteśmy, wasza wysokość. i wszystko nam się miesza. zapach szpitalu z zapachem domu. najokrutniejszy smród świata. wietrzymy, wietrzymy. ale nie ma takiego przeciągu, który by to załatwił.