Ciemność się rozrasta, przygarnia cienie mackami Mirraka.
Nie wychylaj się spod kołdry, słyszałam i trwałam we śnie. A sen się zapadał. Błądziłam po wertepach absurdu, gdzie wróg udawał przyjaciół, a Upadły papieża. Ciernie się rozrastały, a ciebie tam nie było.
Nie mamy tu leku na ból. Mamy tylko lęk, tylko złowrogi świat i ciszę, zabójczą jak gorączka wezbrana ze wszystkich zim tych zaświatów. Noc wiecznie tu trwa. Mrok nie rzednie. Grunt się zapada. Grzęznę. I narasta szept wokół. Panika triumfuje. Szumią polegli przede mną. Serce się rwie do bitwy, ale dłonie, dłonie mam puste. Nieskore do wojny. Bezbronne.
Nie mamy tu leku na ból. Mamy tylko lęk, tylko złowrogi świat i ciszę, zabójczą jak gorączka wezbrana ze wszystkich zim tych zaświatów. Noc wiecznie tu trwa. Mrok nie rzednie. Grunt się zapada. Grzęznę. I narasta szept wokół. Panika triumfuje. Szumią polegli przede mną. Serce się rwie do bitwy, ale dłonie, dłonie mam puste. Nieskore do wojny. Bezbronne.
mam puste serce
i jeszcze
mam
próżne ręce
trochę
krwi we włosach
siniaki
pod oczami
drzazgi
za paznokciami
i upiory
upiory za drzwiami
Słyszysz? Mówią mi, żebym wracała. Mówią, że ból w końcu minie i zostaną tylko te obrazy, conocna udręka, te, które widuję, zanim zapadne w sen. Te, które predysponują mnie do miana wariata. Żywe, samoistne, koszmarne. Są jak widły, którymi diabły wpychają grzeszników do kotła. Moje widły są z zardzewiałego złota. Przenoszą ukrop jak wirus. Ale teraz nie mam dla nich czasu. Teraz odchodzę w dym. I puszczam na wolność więzione w suszy kruki. Czekam na deszcze, na oczyszczenie, na białe prześcieradła i sznury... Nie, więzów się muszę pozbyć. Żeby lekko, żeby za dnia, żeby drgało, żeby padało, ale tylko wśród ciepłych, letnich powiewów. Wtedy, kiedy zdrenowana tkwię w zimie, widzę. I odchodzę, poniekąd naprawdę. W krainę z napisu, a tam, tam już tylko słońce. A jednak. Kiedy spadnie deszcz wśród złotych promieni... Rozkwitniesz, Kirai.