To było tak: widziałam Cię, kiedy świat się rozpadał. Stałeś na krawędzi przepaści i modliłeś się do swojego boga. Bóg milczał. Ziemia drżała. Łzy żałoby żłobiły słone szlaki przetrwania. Świat upadał. Gwiazdy lśniły w twoich włosach, splątanych przez wiatr niezgody. Niebo kołysało się na fundamentach istnienia, ogień szalał wśród mórz i szepty... Wypełniły nas szepty zagłady.
Już nas kiedyś przeklęły. Mogły grać w nutę poezji, delikatnie i subtelnie naprowadzać nas na miny samozniszczenia. Mogły wulgarnie kłapać szczękami, straszyć szpetotą i brutalnie szarpać za struny cierpienia. Mogły zająć usta wrogów, mogły się wpychać w usta przyjaciół. Mogły rozjebać całą Krainę Spokojnych Chwil.
Szepty. Szepty Tragicznej Paniki, wydatniejsze od Krzyków Gasnących Nadziei, Szepty Upodlenia, pełne narastającej grozy i naszego własnego armagedonu.
Tak było. Muzyka końca grzmiała, tamy ocalenia zawiodły, rzeki lęku wezbrały, a nas już nie było. Pochłonęła nas armia zbawienia, rozbiła nasze dusze o skały zmartwychwstania. Nadchodził dzień. Dzień Odrodzenia.