Śniło mi się, że pozabijał nas wszystkich. Że to była ostatnia jasność, jaka pochłonęła ten świat — nie dzień, lecz płomień. Śniłam o waszych martwych twarzach, o stąconych koronach, roztrzaskanych tarczach, złamanych ostrzach w złamanych rękach, o opróżnionych magazynkach. Zamknięte powieki, rozorane blizny, otwarte rany, rozprute żyły.
Śniło mi się, że cierpicie.
Widziałam parę wydobywającą się z rozchylonych ust, raz za razem, wdech, wydech, wdech, wydech.
Wydech.
Nie widziałam pary wydobywającej się z twoich ust.
Usta siniały. Pary umierały. Śniłam o nas, o tym jak się rozstaliśmy, jak to się skończyło. Nie odeszłam, nie mogłam, nie sama. Odeszliśmy razem. Ogień gasł, zwęglone resztki świata tliły się jeszcze długo, ale nikt o tym nie wiedział, nikt tego nie podziwiał, tylko ciężkie kamienne stopy boga ukropu deptały ruiny świątyni życia, tylko on jeden, pan wszelkiego zniszczenia, doceniał upiorny kunszt swego dzieła.
A my, a nas nie było.
Tak mi się śniło.