Świat był zły, mdły, przeżuty i wypluty jak szara, owocowa
guma; sflaczały jak stara opona; rozklejony i przepocony jak znoszone trampki
czwartoklasisty. Nie było na nim nic ładnego, nic dobrego. Nic. Słońce wstawało
koślawe i sine, i nie było jasno, była tylko mgła, rozciągnięta nad horyzontem
niczym niedoprana, pożółkła od papierosów zasłona. Brudna i duszna, a horyzont
był krótki i nie wyraźny, pełen niewyraźnych cieni, pełen kłów i wypadających,
zepsutych zębów, korona postrzępionych, gołych drzew, koślawych, pełna zmierzchów.
Byłam w nim sama. Obca i nieforemna, nieformalna,
niezgrabna. Byłam na to wszystko za mała i uczulona. Dreptałam twoimi śladami,
stawiając stopy w odbicia twoich butów, dokładnie. Jakby nieostrożność miała
kosztować mnie życie. Może miała. Może gdyby zaskrzypiał rdzawy, nieubity
śnieg, byłoby po mnie. Nie wiem, ale myślę, że tak właśnie by było.
Dołączyłabym do barwników znaczących zalegające na ziemi, skute mrozem opady.
Było zimno. Nie zasłużyłam na to. Powiedzmy to sobie jasno:
powinnam siedzieć w cieple i ciszy. Powinnam być nieświadoma. Nie powinieneś
mnie ciągnąc za sobą po bagnach i kazać mi na to patrzeć, i drżeć, i trząść się
z zimna, strachu i złości.
Nie. Nie powinieneś mnie prosić, żebym poszła z tobą. Cisza,
którą dzieliliśmy, została brutalnie rozerwana na strzępy. Nieważne, że nic nie
mówiłeś. Tam przed nami ktoś dławił się własną krwią, bulgocąc ohydnie i znacząc
brzydko ścieżkę przed nami krwawymi bełtami.
To moglibyśmy być my. Ja albo ty. Patrzyłam w twoje ciemne
oczy, łapiąc cię nagle za rękę. Nie idźmy,
prosiłam, nie róbmy scen. Już nic nie
zdziałamy. Nikogo nie uratujemy. Ani jej, ani jego. Każde z nich poszło w
inną, przeciwną stronę. Życie i śmierć, noc i dzień. My możemy pozostać w
półmroku. Pośród tych szalejących wśród suchych dusz, burz, zmierzchów. Nie każ
mi dalej podążać twoimi śladami, nie chcę nimi iść. Chciałam wrócić, chciałam,
żebyś wrócił ze mną.
Ty nie słuchałeś, nic nie mówiłeś, jak zwykle, ale ja tym
razem ci nie darowałam.
Szłam za tobą krok w krok. Krok w krok, w mrok. A kiedy
zrobiło się jaśniej, kiedy topniał śnieg, trawiony ciepłem i blaskiem ogniska,
och, czy mi kiedyś zapomnisz? To byłam ja. Ja wtedy cię przechytrzyłam, kiedy
spotkały się wasze oczy, kiedy noc nakryła czyste niebo na spółkowaniu z
marazmem, kiedy nie byłam pewna, czy to gniew, czy litość, czy może lojalność
zaraz cię zmusi do działań.
Nie mogłabym na to patrzeć. To orgie o jakich nie śniłam.
Teraz mamy umowę, ja i on. Ona już się nie liczy, nie żyje, a on nie przyjdzie do ciebie więcej. Więcej się nie zobaczycie. Kiedy wycie miasta
ucichnie, kiedy rozleje się krew, która musi zostać rozlana, wtedy ktoś cię
wypuści. Może ja, jeśli jeszcze tu będę, ale na to nie liczę. Jednak pociesza
mnie myśl, że przyjdzie ten dzień. Przestaniesz trzymać się krat, usłyszysz ich
zgrzyt, a nie, przepraszam. Ale może chociaż poczujesz. Zapach stęchłych
ludzkich wydzielin, świeżego dnia, bez nadciągającego zmierzchu, i wolności. I
przeżyjesz resztkę swoich dni, jak tylko chcesz. Może będziesz mnie szukać?
Może znajdziesz. Może nie będę się rozkładać jak inni na chodnikach miasta.
Ale na to nie licz.