czwartek, 24 stycznia 2019

goin' in maaad mess


Świat był zły, mdły, przeżuty i wypluty jak szara, owocowa guma; sflaczały jak stara opona; rozklejony i przepocony jak znoszone trampki czwartoklasisty. Nie było na nim nic ładnego, nic dobrego. Nic. Słońce wstawało koślawe i sine, i nie było jasno, była tylko mgła, rozciągnięta nad horyzontem niczym niedoprana, pożółkła od papierosów zasłona. Brudna i duszna, a horyzont był krótki i nie wyraźny, pełen niewyraźnych cieni, pełen kłów i wypadających, zepsutych zębów, korona postrzępionych, gołych drzew, koślawych, pełna zmierzchów.

Byłam w nim sama. Obca i nieforemna, nieformalna, niezgrabna. Byłam na to wszystko za mała i uczulona. Dreptałam twoimi śladami, stawiając stopy w odbicia twoich butów, dokładnie. Jakby nieostrożność miała kosztować mnie życie. Może miała. Może gdyby zaskrzypiał rdzawy, nieubity śnieg, byłoby po mnie. Nie wiem, ale myślę, że tak właśnie by było. Dołączyłabym do barwników znaczących zalegające na ziemi, skute mrozem opady.

Było zimno. Nie zasłużyłam na to. Powiedzmy to sobie jasno: powinnam siedzieć w cieple i ciszy. Powinnam być nieświadoma. Nie powinieneś mnie ciągnąc za sobą po bagnach i kazać mi na to patrzeć, i drżeć, i trząść się z zimna, strachu i złości.

Nie. Nie powinieneś mnie prosić, żebym poszła z tobą. Cisza, którą dzieliliśmy, została brutalnie rozerwana na strzępy. Nieważne, że nic nie mówiłeś. Tam przed nami ktoś dławił się własną krwią, bulgocąc ohydnie i znacząc brzydko ścieżkę przed nami krwawymi bełtami.

To moglibyśmy być my. Ja albo ty. Patrzyłam w twoje ciemne oczy, łapiąc cię nagle za rękę. Nie idźmy, prosiłam, nie róbmy scen. Już nic nie zdziałamy. Nikogo nie uratujemy. Ani jej, ani jego. Każde z nich poszło w inną, przeciwną stronę. Życie i śmierć, noc i dzień. My możemy pozostać w półmroku. Pośród tych szalejących wśród suchych dusz, burz, zmierzchów. Nie każ mi dalej podążać twoimi śladami, nie chcę nimi iść. Chciałam wrócić, chciałam, żebyś wrócił ze mną.

Ty nie słuchałeś, nic nie mówiłeś, jak zwykle, ale ja tym razem ci nie darowałam.

Szłam za tobą krok w krok. Krok w krok, w mrok. A kiedy zrobiło się jaśniej, kiedy topniał śnieg, trawiony ciepłem i blaskiem ogniska, och, czy mi kiedyś zapomnisz? To byłam ja. Ja wtedy cię przechytrzyłam, kiedy spotkały się wasze oczy, kiedy noc nakryła czyste niebo na spółkowaniu z marazmem, kiedy nie byłam pewna, czy to gniew, czy litość, czy może lojalność zaraz cię zmusi do działań.

Nie mogłabym na to patrzeć. To orgie o jakich nie śniłam.

Teraz mamy umowę, ja i on. Ona już się nie liczy, nie żyje, a on nie przyjdzie do ciebie więcej. Więcej się nie zobaczycie. Kiedy wycie miasta ucichnie, kiedy rozleje się krew, która musi zostać rozlana, wtedy ktoś cię wypuści. Może ja, jeśli jeszcze tu będę, ale na to nie liczę. Jednak pociesza mnie myśl, że przyjdzie ten dzień. Przestaniesz trzymać się krat, usłyszysz ich zgrzyt, a nie, przepraszam. Ale może chociaż poczujesz. Zapach stęchłych ludzkich wydzielin, świeżego dnia, bez nadciągającego zmierzchu, i wolności. I przeżyjesz resztkę swoich dni, jak tylko chcesz. Może będziesz mnie szukać? Może znajdziesz. Może nie będę się rozkładać jak inni na chodnikach miasta.

Ale na to nie licz.


Obserwatorzy

Archiwum bloga

Nał łot?

All eyes on the hidden door.

z czym się je paranoje

niekoniecznie o niedorzecznym.

Madness team: super, dark RAGE; cold, full of non-fulfilment WRATH; creepy, terrific ENVY and most of powerfull SADNESS (sa, sa sa samertajm!)

Statystyka