Usycham.
Zatrzymuję się na skraju urwiska i patrzę w dół.
Liczę połamane żebra, w ciemności, przytulam swoje wilki, wymacuję ich kły i obmyślam.
Nie jesteśmy tu na pikniku. Fale w dole szumią zbyt tęsknie. Wołają.
Powinnam wstać, zatrzasnąć wszystkie nasze sprawy, raz na zawsze.
Bo wiesz o co chodzi? Takie noce jak ta, są za zimne dla mnie. Za mało gwieździste. Nie przetrwam wśród nich, no chyba, że będę w twoich objęciach. Ciasno splątana. Muskana podmuchami fioletowych płomieni.
Może wtedy usiadłabym w spokoju, nie myśląc o końcu świata i rzeczach, do których nie zdążę.
I noc byłaby tylko nocą, nie szczerzącym zębiska wytworem.
I może powinnam być w niej otwarta.
Wychodzić na miasto, szukać nowości.
Może to dlatego, że jestem zbyt leniwa.
Dlatego pochłania mnie pustka, a mnie stać tylko na to, by biernie się temu przyglądać.